Zacznijmy od tego, że weekend był krótki. W piątek luby miał w firmie imprezę integracyjną (szał, proszpaństwa). Czekałam nań dzielnie, ale poległam o drugiej w nocy. Bez sensu zresztą, bo on wrócił o drugiej trzydzieści. W sobotę były urodziny Taverny, a wiadomo, że kto z nami nie wypije, temu szczęka zgnije, jak powiada stare irlandzkie przysłowie (znajomość starych irlandzkich przysłów zawdzięczam panu M. – moje ulubione powiada, że każdy orze na dworze). Więc poszliśmy wypić, a ja nawet stanęłam do konkursu, w którym nagrodą była urodzinowa koszulka Taverny. Ponieważ konkurs polegał na piciu piwa na czas, a ja byłam jedyną laską wśród zawodników, efekt był łatwy do przewidzenia. Dodać należy, że zawodników było troje, a nagradzano dwa pierwsze miejsca. Po rytualnym przeodzianiu Harrego w jego wygraną udałam się więc do baru, żeby kupić sobie takąż za uczciwie zarobione (nie przeze mnie) pieniądze. Po powrocie byliśmy tak skonani, że poszliśmy spać jak dzieci, prawie od razu, a zresztą nie pamiętam (nie no, żarcik taki, wypiłam tylko dwa piwa, no i pół duszkiem). W niedzielę zaprosiłam moją kochaną rodzinę na ciasto, nieco interesownie, bo impreza była ściśle związana z faktem, że zbieram na tatuaż. Daleko nie wszyscy dopisali, więc jeszcze sobie pozbieram ;p Gdzieś w międzyczasie padło mi gniazdko w łazience i teraz piorę na przedłużaczu.
No, a dziś rano wstałam, potraktowałam odpowiednim sprayem zasikany przez kota fotel, poszłam do pracy, gdzie między innymi uruchomiłam stary komputer, żeby ściągnąć z niego archiwum rozmów na gg, zapisałam je w txt, usunęłam profil, poniewczasie dowiedziałam się, że to był błąd, bo teraz już nie zdołam ich zaimportować do gadu w nowym kompie, ucieszyłam się, że mam je chociaż w piku tekstowym i w tej samej niemal chwili niechcący go usunęłam w niebyt. Potem wymieniłam trzy przepalone na raz żarówki, ukłułam się kawałkiem chleba w palec, zrzuciłam sobie na głowę puszkę z herbatą, wyszłam z pracy, prześlizgnęłam się przez skrzyżowanie z zepsutymi światłami i pokonałam tramwajem jedną czewoną falę z mokotowa do centrum. W międzyczasie ostatecznie uznałam, że moje nowiutkie zielone buty są do niczego, wróciłam do domu, podniosłam z parapetu przewrócony mentolowy żel durexa, wytarłam jakieś – na oko – pięć litrów tego żelu z parapetu, podjęłam próbę wywietrzenia sypialni z zapachu mięty – i w zasadzie już mogę spokojnie iść spać.
Trochę nieoczekiwane spotkanie z Kainem jest bodaj jedyną jasną stroną tego dnia.
*”Szczęśliwego poniedziałku”