„Za horyzontem wielka korona gór, na karoserii różowieje kurz, otwierasz dach, w rękę łapiesz wiatr…” Tak, wiem, dopiero wróciłam.
—
Kocham wyjeżdżać. Pociągiem, samochodem, autobusem, wszystko jedno. Droga przede mną, w słuchawkach zazwyczaj Eddie Vedder, a gdzieś tam u celu – odskocznia, samotnia lub niezwykłe towarzystwo, inna skala problemów, nowe widoki, zapachy, smaki. Zawsze spotyka mnie coś cudownego. W Bieszczadach w środku czerwcowej nocy poznałam człowieka, który co roku schodzi pieszo szlaki dłuższe, niż mogłam sobie wyobrazić. Na Helu zobaczyłam fale, które płyną z dwóch stron i zderzają się ze sobą u szczytu półwyspu. Nad Narwią mój siostrzeniec zacisnął mi ciepłe łapki wokół szyi i powiedział: „kocham cię, ciociu” tak słodko, że przebiło to wszystkie jego poprzednie akty czułości. W Krakowie zakochałam się na zabój. W Paryżu, w Pradze, w Serwach, w Wilkasach – wszędzie działo się coś wspaniałego.
Lubię wszystkie etapy wyjazdu – planowanie, pakowanie, zawiadamianie wszystkich, że mnie nie będzie, drogę – tak samo, jak sam pobyt gdzieś tam na miejscu. I wiecznie mnie ciągnie w drogę, tyle rzeczy chcę zobaczyć, do tylu wrócić, a przede wszystkim po prostu wyjechać, odjechać. Mawiam, że moi mężczyźni zawsze byli dzikusami, w razie dyskomfortu uciekającymi do najbliższego lasu. Ale to ja sama jestem dzikuską, potrzebuję podróży, zmian, kontaktu z naturą. Zamknięta na małej przestrzeni warczę i gryzę. Łatwo mnie zagłaskać na śmierć. Łatwo podejść za blisko i naruszyć moją potrzebę miejsca wokół. Muszę biec, muszę iść, być mobilna i wolna. Szybko się nudzę, a znudzona – męczę siebie i innych.
—
Kocham wracać. Stęskniona przekraczać próg własnego domu, wdychać znany zapach, witać koty. Brać pierwszą od dawna kąpiel we własnej wannie, spać nareszcie w swoim łóżku. Jeśli wyjeżdżam sama, kocham wracać do mojego mężczyzny, nareszcie być blisko. Lubię przejmować stery z powrotem i przywracać porządek. Siadać do komputera i znów robić to samo, co przedtem. Aż do następnego wyjazdu…