Urodziłam się w Warszawie i przemieszkałam na Ochocie, w budynku przedwojennym, z sufitem na wysokości prawie czterech metrów, ale z centralnym ogrzewaniem, dwa lata, zanim moi rodzice postanowili zbudować dom pod miastem. Dom budowali latem, a kiedy już zbudowali, mieli tam piec gazowy. Skrzynka gazowa była za domem i kiedyś ciotka nakryła mnie i mego przyjaciela na podpalaniu pobliskich suchych traw i próbach zgaszenia ognia piaskiem. Ogień był czarną magią, a piasek białą, i ta biała, jak to w życiu, nieco przegrywała, a płomień coraz bardziej zbliżał się do skrzynki, na którą nie zwracaliśmy najmniejszej uwagi , bo i po co – nikt nam nigdy nie mówił, że ona jest jakoś ważna. Burę uznaliśmy za grubo przesadzoną.
Następnie moi rodzice się rozwiedli (ale bez związku z gazową skrzynką) i znów mieszkałam w przedwojennym budynku, a potem w wielkiej płycie na Ursynowie, która do dziś wydaje mi się klaustrofobiczna, aczkolwiek, co cenne, również ma centralne ogrzewanie. Później z własnej woli przeprowadziłam się do kolejnej wielkiej płyty, znów na Ochotę. Teraz jestem dumną mieszkanką Pragi Południe, wreszcie ponownie w kamienicy z uczciwej cegły, choć do sufitu również nie jest daleko. I jest centralne ogrzewanie.
Jak widać, nigdy nie musiałam palić w piecu i, co istotniejsze, nigdy nie mieszkałam w okolicy, gdzie się domy ogrzewa piecami. W bezpośrednim sąsiedztwie nadal nie mam takich domów, ale są one niedaleko, na Gocławku, gdzie spędzam trzy-cztery dni tygodniowo, opiekując się dziećmi. I po raz pierwszy w moim prawie trzydziestoletnim życiu jesień pachnie dla mnie dymem z kominów. Dym ma piękny, dymny zapach, snuje się siwo i pachnie najbardziej wieczorami, kiedy już po ciemku wychodzę z pracy w chłodne powietrze. A najlepsze jest to, że mimo mojej miastowości, niewiedzy i zawsze oczywistego centralnego, od razu wiedziałam, co to za zapach. Zapach dymu z pieca, zapach jesieni, zapach dobrze ogrzanego domu i ciepłej cegły, który tak pięknie się miesza z wonią liści.
Nie mam – oczywiście – bladego pojęcia, czym się pali w takim piecu. Czy najlepiej węglem? Ale może najdrożej i dlatego raczej pali się zbieranymi przez całe lato kawałkami drewna, papierami, sklejką z mebli i czym tam jeszcze? Sentyment i niewyrobiony piecowo węch mówią mi, że zapach, który czuję wieczorami na Gocławku, to palone drewno. Ale od sentymentu centralnie ogrzewanej panienki z Ochoty do historycznej prawdy starych praskich kamienic jest pewnie droga długa jak Saga o Ludziach Lodu. Może dlatego tak mnie rozśmieszyły posty A., który z piecami w sąsiedztwie ma do czynienia nieco dłużej: o, ten i ten. Jakby ktoś się zastanawiał, skąd mało sentymentalny tytuł.
Notabene teraz mam najlepiej, bo prócz centralnego mamy też wspólnotę mieszkaniową, co oznacza, że w pierwszy zimny dzień jesieni pani Zosia dzwoni do pani Basi i mówi: „Basieńko, zimno, może by tak włączyć kaloryfery?” To znaczy nie wiem, czy tak to było, ale grzali już od pierwszych wrześniowych chłodów. Za co im chwała.