Wczorajsze obchodzenie rocznicy ślubu zaczęliśmy od porządków w domu (same się nie chciały zrobić, nie rozumiem, dlaczego). Po 40 minutach przy zlewie trochę mnie jakby rozbolały plecy, więc zaległam na kanapie. Skąd tego zmywania tyle, ja się pytam? Dziś znowu cała kuchnia zajebana (pardon, no ale właśnie tak) i tym razem stał nad zlewem Kain, ale kaman, żeby codziennie tyle garów? A nawet obiadu nie gotowaliśmy. Zmywarka jest teraz moim pragnieniem namber łan.
No ale wracając. Leżałam tak sobie, plecy bolały, a młode w brzuchu chyba uznało, że musi być symetrycznie, i kopało jak dzikie. Do tego doszedł rozpaczliwy ból głowy i NAGLE poczułam, że znikąd litości ni ulgi.
Cóż to jednak dla mnie. Poleżałam, poleżałam, potem zrobiłam się na bóstwo i poszliśmy na obiad. Pieszo, bo to jakieś 20 minut drogi, a ja wszak powinnam spacerować. Po paru krokach plecy zaczęły jakby nieco łupać, ale nic to, nie pierwszy raz w życiu. Dojdę do knajpy i sobie usiądę, będzie dobrze, pomyślałam, jednocześnie uważnie wsłuchując się w organizm i ustalając, co mnie właściwie boli i dlaczego – bo wrażenie było nieprzyjemne, peemesowe jakby i trochę tak w dole człowieka, więc nie bardzo fajnie. No i tak w połowie drogi, w połowie zapewniania Kaina, że to tylko kręgosłup i wszystko jest OK, nagle zacisnęłam zęby, zawisłam na nim i tak pozostałam na dłuższą chwilę.
Do knajpy jednakowoż dotarłam, usiadłam wygodnie i mi się poprawiło. Dziś natomiast na wszelki wypadek spędziłam dzień głównie siedząc lub leżąc. Mój boski mąż wymasował mnie trochę. Wyjścia ograniczyłam do pięciominutowego spaceru po wodę oligoceńską (nosił Kain), obiad zamówiliśmy przez telefon, porządków palcem nie tknęłam.
A cholerny kręgosłup boli.
Podłożę się jeszcze Siotrze, gdyż nikt tak nie pomoże dyskopatce w ciąży, jak druga dyskopatka, a nawet matka-dyskopatka. Jeśli jednak nie uratują mnie jej arystokratyczne dłonie (obrączka A. wchodzi mi na mały palec tak prawie do połowy), przyjdzie mi potoczyć się do lekarza i przyznać do przypadłości. A potem, obawiam się, to już tylko sobie poleżę. Niestety na leżąco gorzej się pracuje, a już w ogóle najgorzej pakuje graty – przeprowadzka za dwa tygodnie.
Czarny scenariusz, wiem i może trochę desperuję na zapas, ale rozumiecie. Jak się ma krzywe WSZYSTKO (podobno zaczęło się od biodra i to już za życia płodowego), skoliozę ze zwyrodnieniami, dyskopatię i rwę kulszową, to się człowiek uczy dmuchać na zimne. Do tej pory dramat był tylko raz – jak się nieco przedźwigałam za czasów pracy w sklepie. Wtedy leżałam w łóżku dwa tygodnie – uczciwie! – na lekach przeciwbólowych i przeciwzapalnych, a potem wreszcie mnie skierowano na jakąś rehabilitację. Dali mi zestaw ćwiczeń, ale w ciąży ich nie wykonuję, bo nie wiem, czy wolno. Krążki mi latają w tę i wewtę swobodnie, jak chcą – dawno przywykłam. Póki jakiś nie przeskoczy z nagła, jest ok. Rwa daje żyć, lekko mnie tylko czasem tyłek boli z jednej strony (na zmianę, po równo).
Teraz chyba kręgosłup uznał, że mu ciężko. Trudno się dziwić. Ważę niewiele, zwłaszcza jak na szósty miesiąc, ale przyrost wagi jakoś chyba nie poszedł w parze z przyrostem mięśni pleców. I oto proteścik. Tak więc trzymajcie kciuki, proszę Was bardzo, bo nie uśmiecha mi się taka zabawa przez kolejne trzy miesiące.
—
Z innej beczki – istnieje spore grono, które na wiadomość, że po porodzie zamierzam pracować nadal, tyle, że z domu, reaguje pogodnym śmiechem. Walcie się, moi kochani, no chyba, że rzucicie parę tysiączków miesięcznie oraz zapewnicie autouzupełnianie wiedzy z branży wraz z bezproblemowym powrotem na rynek.
A z jeszcze innej – bardzo bym chciała czuć się w tej ciąży tak, jak wyglądam! Bardzo.