Mimo, że tytuł w zasadzie mówi wszystko, pozwolę sobie nieco rozwinąć myśl. Siedząc trochę w internetowym marketingu i chcąc w nim siedzieć nadal, rozglądam się to tu, to tam, surfuję po stronach, gadam z potencjalnymi klientami i co widzę? Widzę wielki, ogromny, potężny tumiwisizm.
Pierwszy z brzegu przykład: firma, w której pracowałam, dostała zlecenie na wypozycjonowanie jakiejś strony. Zaglądam na tę stronę, której mam zrobić dobrze, a tam byki, literówki i Sodoma z Gomorą. W tym, na przykład, nazwy polskich znanych zespołów napisane z błędami. Cały zapał do pracy mijał mi jak ręką odjął, słowo daję. Klientowi też zapewne minie zapał do kupowania produktów tej firmy, a przynajmniej tak wynika z przeprowadzonej dziś przeze mnie na blipie krótkiej ankiety. Jasno z niej wynikło, że większość osób zwraca uwagę na błędy na stronach www i co więcej, mają on wpływ na decyzję o skorzystaniu z usług danej firmy. „Nie kupuję u firm/sprzedawców, którzy nie dbają o jakość kontaktu ze mną” – skomentowała Femininity i podpisuję się pod tym obiema rękami.
Inna sytuacja: poszukując zleceń, wpadłam na pomysł nawiązania kontaktu z internetowym sklepem dla dorosłych. Nie będę piętnować po imieniu, bo sklep sam w sobie wygląda na bardzo dobry i czemu mam im robić koło pióra. Ale! Oprócz sklepu firma posiada także blog. Super sprawa, cool i na czasie, każda dobra firma powinna mieć blog. Zajrzałam więc i oniemiałam. Artykuły, powiązane tematycznie z gadżetami oferowanymi przez sklep, były najeżone błędami i stanowiły swoiste arcydzieło stylistyczne. Zaproponowałam wspomnianej firmie, że zaopiekuję się tym blogiem, ale kiedy przyszło do rozmowy o stawkach, temat upadł.
Kolejna historia: prowadziłam rozmowy z firmą, która szukała kogoś, kto poprowadzi marketing w internecie, między innymi profil na blipie. Moja stawka okazała się za wysoka, domyślam się więc, że zatrudniono kogoś innego. Skutek jest niestety taki, że blipowe konto tej firmy jest prowadzone nieregularnie, niestarannie, bez znajomości zasad rządzących serwisem, a nawet bez wielkich liter na początku zdania. Przykre.
Wszystkie trzy sytuacje łączy jedno, a mianowicie oszczędzanie na osobach, które mogłyby profesjonalnie napisać teksty na stronę internetową lub choćby zrobić korektę, napisać serię artykułów na blog poprawną polszczyzną albo poprowadzić profil tak, żeby informacje dotarły do zainteresowanych i przy okazji nie raziły niestarannością. I powiedzmy sobie jasno: tego nie zrobi dorabiający sobie na piwo student. Jeśli ktoś zgadza się wykonać pracę za małe pieniądze, to tyle dokładnie jest ona warta – niewiele. Z kolei można dość bezpiecznie założyć, że jeśli ktoś z doświadczeniem oferuje nam swoje usługi w średniej cenie obowiązującej w tym zawodzie, to są one warte co najmniej tyle, ile za nie zapłacimy. Co najmniej, bo płacimy raz, a teksty zostają i raz na jakiś czas naprawdę ktoś je czyta. A od tego, komu pozwolimy kreować wizerunek firmy w internecie, zależy jak zapamiętają nas potencjalni klienci.
Gwoli wyjaśnienia dodam, że niniejszy wpis powstał z frustracji sięgającej dalej i głębiej niż poszukiwanie zleceń dla mojej firmy. Powstał przede wszystkim z frustracji wszechobecnym językowym niedbalstwem, na które w sytuacjach oficjalnych – a taką jest sytuacja kontaktu firmy z klientem – absolutnie nie powinno być miejsca.